Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przysięgły rozjemca i sędzia kamienicy, rozkładał ręce z daleka.
— Sama słodycz, miód ze szmalcem — pokrzykiwała Fajga nazajutrz, kiedy w hałasie schrypłych głosów, w gorączkowym zgiełku znów przebudzonych do życia widm, które potrząsały szalami wagi, w czystej wymianie kalorii i walut kiermasz żebraczy zaczynał się od nowa.
Buba z granatowym okiem po wczorajszej bójce poprawiała fiok nad czołem.
— Ej, kawalerze, daj zarobić ździebko. Zrób dobry początek od samego rana.
Zyga wałęsał się koło straganów, za nim wlókł się Ernest i łakomie oglądał porozkładane słodycze. Sura od brukwi, rzepy i buraków wołała:
— Co ja robię, zwariowałam, za darmo oddaję. Ludzie, do mnie.
Fajga śpiewnie powtarzała:
— Bakalie tureckie. Brać, przebrać. Na sztuki, na wagę.
Bakalie leżały na stołku, w bramie. Fajga wyłożyła świeży karton prasowanego maku z cukrem, łuskane orzechy powleczone brunatnym syropem, draże, ciągutki, nugaty.
W jakim kotle, jaka wiedźma, przy pomocy jakich zaklęć, czarów, jadów pitrasiła te paskudztwa?
— Sama słodycz. — Przytupywała za stołkiem, a męskie pantofle na jej stopach, obszerne i rozczłapane, jak dziurawe łodzie dryfowały w kałuży.
— Fajga, a na czym smażysz pączki?
— Ty rozumiesz, a ja wiem. — Wyjęła nogę z buta i pod stołkiem widać było, jak pociera palcami chudą włochatą łydkę.
Zyga stał przed nią brudny, uśmiechnięty. —