Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Chodź, poczytasz mi troszkę, uczony chłopczyku. — Trząsł brodą, rozpościerał ręce, jakby go chciał schwytać, a druciane okulary zjeżdżały nisko z nosa i w oczach gromadziły się czyste, lekkie łzy.
— Nie chcę — mówił i patrzył obojętnie na spłukane deszczem lustro z pierwszego piętra wiszce wśród ruin.
— Chodź, Dawidek, spodnie ci za to uszyję. Ładne, cajgowe.
— Na szelki czy na pasek? Na pasek, Jankiel, na pasek!
— Niech będzie, grzeczny chłopczyku, a poczytasz troszkę list mojej Eli? Ostatni raz proszę. — Jankiel sztywno sięgał po jego twarz zgrubiałymi rękami o pokłutych, czarnych palcach.
— Już nie chcę — mówił. — Nie, nie — i uciekał pod stajnię Mordchaja, a stamtąd na przełaj gruzami biegł na Waliców do kuchni gminnej, mijając legowiska wysiedleńców.
Długi Icchok opuścił już wtedy stajnię, przegnany przez furmana w przeddzień Zielonych Świątek, kiedy Mordchaj Sukiennik swoim zwyczajem sprzątał ciemną szopę. Tego roku banda Barucha Oksa terroryzowała Waliców i Krochmalną z pieśnią na ustach. W biały dzień rzucali się ze strasznym spokojem na stragany, bici rozpraszali się w milczeniu i wracali znów; grasowali wzdłuż muru staczając z przemytnikami dzikie bójki o towar. Rosły im kły i pazury, a ręce same wyciągały się na widok chleba. Długi Icchok, ten podbiegał do przechodnia na ulicy, wyrywał mu bochenek spod ramienia i w oczach napadniętego, krztusząc się i stękając pod uderzeniami, siniejąc z pośpiechu połykał czarny kartkowy chleb.
Dawid idąc z blaszanką do kuchni gminnej albo