Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Długi Icchok, okryty końską derką, budził się cicho. Raptem wołał ze swego legowiska:
— Szczury, dalej jazda!
Klepał pusty brzuch, aż huczało, i mówił:
— Kiszka z wodą.
Odlewał się na słomę, szeroko ziewając.
Uciekali przed nim w popłochu na dwór i staczali się bezładnie po urwisku zburzonej oficyny prosto w szalejące słońce tych letnich dni, w skwar południa, w sam środek krzyku, wołania głodnego tłumu. Zdjąwszy twarde drewniaki krążyli potem długo w ruinach, gdzie koczowały rodziny przesiedleńców z blaszankami uwiązanymi na pasku, okryte strzępami kocy, dźwigające na sobie resztki dobytku, z którym się nie rozstawały. Stąd wiodło przejście na zamkniętą murem, maleńką uliczkę pełną hałaśliwych żebraków. Rozbudzona ciekawość kazała patrzeć, wstyd zabraniał im odwracać oczy. Zgrzani snuli się na Walicowie wśród leżących bezsilnie na bruku ciał okrytych zawszonymi gałganami.
— Czy w sobotę Żyd też umiera?
Tak pytał Lejbuś. A jaki dzisiaj mamy dzień? Obnażone szkielety potrząsały puszkami, z krzykiem podstawiając nogi idącym. Gniły w słońcu, a do lepkich ran zlatywały się sine muchy. Ludzie tutaj obracali się w padlinę za życia.
Ssało. Wiedział, to głód. Nic w ustach od rana, tylko te pomyje. Pomyjki z kuchni gminnej, rzadka polewka za pięćdziesiąt groszy, prawie darmo. Dzieciom przysługuje ulga. Cienka jest manna niebieska i dlatego kosztuje pięćdziesiąt groszy. O tej porze roku konający połykają wasser-zupkę, pół litra mętnej cieczy ze strużynami brukwi i śladami kaszy, okraszonej zielonymi listkami pokrzywy, swoje ostatnie wspomnienie. Surowizna,