Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/384

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
380
Chata wuja Tomasza

Pani Szelby uśmiechnęła się.
— Mój stary nie pozna chłopców, ani malutkiej. Ach, Boże! wszak moja Paulinka jest już dużą dziewczynką, a taka ładna i mądra. Została w chacie i pilnuje ciastek, są zupełnie takie, jakie mój stary lubi, takie same przygotowałam dla niego wówczas, kiedy go stad wywieźli. O Boże! miej litość nade mną; wszak ja nie pamiętam; co się ze mną działo tego dnia.
Pani Szelby westchnęła! wspomnienie dnia tego padło jej na serce jak ciężki kamień. Po otrzymaniu listu od syna uczuła wielką niespokojność; bała się, żeby jego milczenie nie ukrywało jakiej niepomyślnej wiadomości.
— Czy pani ma bilety zapracowane przeze mnie — spytała Klotylda z niespokojnością.
— Mam, moja Klotyldo.
— Bo jabym chciała pokazać memu staremu te same bilety, które mnie dawał cukiernik. — I dodała z dumą: — „Klotyldo, mówił mi, jestem bardzo nie rad, że odchodzisz!“ „Dziękuję panu, odpowiedziałam mu, nie mogę zostać, mój stary ma wrócić, moja pani nie może obejść się dłużej beze mnie“. Oto zupełnie tak, jak było. Człowiek bardzo sprawiedliwy, a taki dobry ten pan Jerzy.
Klotylda prosiła panią Szelby, aby zachowała też same bilety bankowe, które otrzymała za służbę, dla pokazania mężowi na dowód jej zdolności. Pani Szelby zgodziła się na to chętnie.
— Nie pozna Paulinki, nie pozna, to pewna. O Boże! pięć lat, jak go wywieźli. Gołąbka moja mała, ledwo mogła na nóżkach wtenczas się utrzymać. Pamiętam, jak zrywał się ze strachu, aby nie upadła, gdy już zaczynała chodzić; zdaje mi się, jakby to było wczoraj.
Turkot powozu przerwał rozmowę.
— Panicz! — zawołała Klotylda, biegnąc do okna.
Pani Szelby pospieszyła do drzwi na przyjęcie syna, który z zapałem synowskiej czułości zaczął całować jej ręce. Ciotka Klotylda, stojąca nieruchomo przy oknie, wyglądała kogoś jeszcze w pomroce nocnej.
— O biedna ciotko Klotyldo! — zawołał Jerzy z wzruszeniem, zbliżając się do niej i serdecznie ściskając jej czarną, szorstką dłoń. Dałbym wszystko, o! wszystko, co mam, abym tylko mógł go przywieźć z sobą; ale on odszedł... tak, odszedł do lepszego świata...
Pani Szelby krzyknęła boleśnie. Klotylda nic nie rzekła, był to za wielki cios dla biednego jej serca.
Weszli do salonu. Pieniądze, na które przed chwilą Klotylda była tak dumną, leżały na stole.
Zebrała je i podając drżącą ręką pani Szelby, rzekła:
— Proszę, nie chcę ich więcej widzieć. Wiedziałam, że tak się to skończy. Sprzedano i zamordowano go!
Odwróciła się z dumą i chciała wyjść. Lecz pani Szelby podeszła ku niej i ujęła ją za rękę, zwolna sadzając na krześle i sama przy niej usiadła: