dzo rzadko, osoby obdarzone szczególniejszym taktem, które bez użycia srogości utrzymują służbę w porządku, tak że każdy robi swą powinność. Ja nie jestem z liczby tych uprzywilejowanych, a więc od dawna dałem za wygraną i zgodziłem się z tem, jak jest. Nie chcę, aby ci biedacy byli ćwiczeni, bici; oni doskonale to pojmują i naturalnie nadużywają mej dobroci.
— Ale nie oznaczyć ani czasu, ani miejsca, ani nie mieć pewnego porządku, w jakim się mają odbywać czynności, puścić tak wszystko na łaskę... — rzekła panna Ofelja.
— Kochana Ofeljo, wy mieszkańcy Północy, za wiele przywięzujecie ceny do czasu. Na co on potrzebny człowiekowi, który ma go dwa razy więcej, niż może użyć. Co zaś do porządku, w istocie wszystko mi jedno, czy podadzą obiad lub kolację godzinę wcześniej lub później, skoro nie mamy nic innego do roboty jak czytać gazety i leżeć na kanapie. Zważże dobrze: Dina podaje przewyborne obiady, zupy, potrawy z sosami, pieczyste, kremy, lody itd., i tworzy to z chaosu, z pomroki kuchennej. Mnie się zdaje, że to nielada sztuka i wydziwić się temu nie mogę. Lecz strzeż się zajrzeć w ten chaos kuchenny; nie patrz, co się tam dymi, gotuje, warzy w rondlach, nie patrz na wszystkie przedwstępne przygotowania, bo stracisz apetyt i łyżki do ust nie weźmiesz. Posłuchaj mię, kuzynko, uwolnij siebie od tej srogiej męki; żadnej korzyści ona ci przynieść nie może: tracisz wesołość, a Dina rozum. Pozwól więc, niech robi, jak jej się podoba.
— Ale, mój Augustynie, ty nie wiesz, w jakim stanie znalazłam rzeczy.
— Co? ja? Ja nie mam wiedzieć? — Wałek do ciasta leży pod jej łóżkiem, torba od muszkatołowych gałek w jej kieszeni z tabaką; jest pięćdziesiąt pięć cukiernic, każda w innym kącie kuchni; raz wyciera talerze serwetą stołową, innym razem łachmanem ze starej spodnicy. Jednak to wszystko nie przeszkadza jej przyrządzać doskonałych obiadów, zgotować przewybornej kawy. Powinniśmy ją oceniać jak wojowników i ludzi stanu, według ich powodzenia.
— A bezład, rozchód, złodziejstwo? — pytała panna Ofelja.
— A więc zamknij, co można zamknąć; wydawaj pod miarą, lecz nie żądaj niczego z powrotem. Oto co możesz uczynić najlepszego.
— To mnie zasmuca, mój Augustynie; że lękam się, wasza służba nie jest poczciwą. Czyś pewny, że można jej zaufać?
Augustyn rozśmiał się serdecznie, patrząc na przedłużoną, poważną twarz panny Ofelji.
— Nie, kuzynko, chyba żartujesz! Poczciwi? Czyż można tego od nich żądać? Poczciwi! O zapewne, że nie są i dla czegoby mieli być? co ich zmusza, żeby byli poczciwymi?
— A czy nie mógłbyś ich pouczyć?
— Pouczyć? ja miałbym ich pouczać? Ciekawy jestem, jak jabym wyglądał — uczący murzynów. Marja, tak, Marja umiałaby ich uczyć, że pomarliby z rozpaczy, słuchając jej; ale naprawić ich nie potrafiłaby.
— Czyż więc niema między nimi poczciwych?
Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/190
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
186
Chata wuja Tomasza