Jeźdźcy, przebywszy ogrodzenie, krzycząc i klnąc, zsiedli z koni, by dalej pieszo gonić uciekających.
W kilka chwil zbiegowie nasi dostali się na wierzchołek skały, skąd schodziła ścieżyna w bardzo wąski parów, tak że tylko jeden za drugim iść mogli; wreszcie doszli do wyłomu mniejwięcej trzy stopy szerokiego. Tuż stała inna skała zupełnie odosobiona, ściany jej pionowe, trzydzieści stóp wysokie, — podobna była do obronnego zamku. Fineasz jednym susem przeskoczył przepaść i złożył dziecię na niewielkiej płaszczyźnie porosłej miękkim mchem.
— Za mną! — zawołał. — Spieszcie się, jeżeli miłe wam życie.
Nie czekając rozkazu, biedni nasi zbiegowie jeden za drugim przeskakiwali przepaść i drapali się na skały z dziwną zręcznością. Porozrzucane głazy służyły im za wał ochronny, zasłaniający przed ścigającym wzrokiem pogoni.
— Jesteśmy więc tu wszyscy, — rzekł Fineasz, śledząc z poza głazu granitowego nieprzyjaciela, wdrapującego się daremnie na skałę. Niechże teraz nas biorą, jeśli zdołają. Nikt tu inaczej wnijść nie może jak pojedyńczo przez tę ciasną szczelinę między skałami i to w obrębie naszych strzałów. Czy wy to widzicie, dzieci?
— Widzę, — odpowiedział Jerzy; lecz ponieważ tu idzie jedynie o nas, pozwól, że sami walkę podejmiemy.
— Zgadzam się, skoro tego żądacie, — rzekł Fineasz; — lecz mam nadzieję, że nie zechcesz mnie pozbawić przyjemności przypatrzenia się bitwie. Patrz, jak się naradzają i spoglądają w górę, jak kury, gdy wracać mają na noc do kurnika. Czy nie powiesz im słowa przestrogi, że śmierć ich czeka, jeśli pokuszą się, by was pojmać.
W grupie znajdującej się na dole, oświeconej pierwszemi promieniami słońca, znajdowali się dawni nasi znajomi; Tomasz Loker i Marks, prócz tego dwóch konstablerów; reszta była to zbieranina włóczęgów, zachęconych szklanką wódki w nieodległej karczmie do ścigania zbiegłych niewolników.
— Przewybornie, Loker, oto zwierzyna wpadła w pułapkę — rzekł jeden.
— Widziałem ich, jak się wdrapywali na skały — odrzekł Loker — a oto i ścieżka, którą szli. Najlepiej będzie, gdy pogonimy natychmiast za nimi; uciec nie mogą, złowimy wszystkich.
— Chyba przewraca ci się w głowie; toć z poza skał mogą bezpiecznie do nas strzelać — zauważył Marks.
— Tfuj! — zawołał Loker — znowu się lękasz o swą zajęczą skórkę! Ale nie obawiaj się, murzyn jest zanadto tchórzliwy.
— Nie wiem, dlaczego mam narażać życie — odrzekł Marks — nie mam innej skóry na zamianę. Murzyni biją się czasem jak lwy.
W tej chwili zjawił się Jerzy na wierzchołku skały, sterczącej ponad nimi, i głosem donośnym, lecz spokojnym, zapytał:
— Panowie, kto jesteście i czego żądacie?
— Gonimy zbiegów — odrzekł Loker — Jerzego Harrys, Elżbietę Harrys i ich syna, Jima Seldena i jego matkę; mamy z sobą urzędników sądowych i rozkaz uwięzienia zbiegów; nie ustąpimy na krok, musimy
Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/177
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
173
przez Boecker Stove