Strona:Boecker-Stove - Chata wuja Tomasza.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
124
Chata wuja Tomasza

czątku pilnował go handlarz, na noc ubierał go w kajdany, lecz cierpliwość i zgadzanie się ze swem położeniem, które się widocznie malowało na twarzy biednego Tomasza, zwyciężyły w końcu niedowierzającego Haleya, tak że począł z nim postępować znacznie łagodniej.
Tomasz mógł swobodnie przechadzać się po pokładzie statku, nikt go nie pilnował, jak gdyby był więźniem puszczonym na słowo honoru.
Zawsze łagodny i usłużny, chętny do pracy, wkrótce wszedł w stosunki z majtkami i po kilka godzin codziennie pracował wraz z nimi z równą pilnością, jak to zwykł był robić na farmie swego dawnego pana w Kentucky.
Skoro brakło zajęcia, wchodził między paki bawełny i tam dumał nad losem swoim i swej rodziny, pozostałej w kraju.
W odległości więcej niż stu mil od Nowego Orleanu, powierzchnia rzeki znajduje się znacznie wyżej niż leżące po obu jej brzegach okolice, w tem miejscu płynie rzeka między dwiema groblami, mającemi około dwudziestu stóp wysokości. Z pokładu statku, jakby z jakiej baszty wyniosłej, ogląda podróżny całą okolicę, rozścielającą się u stóp jego na kilka mil przestrzeni.
Przed oczami Tomasza rozwijał się na plantacjach obraz życia, który go czekał w przyszłości.
Widział w oddali niewolników wśród mozolnej pracy; widział ich wsie, składające się z długiego szeregu chatek; a tam dalej wznosiły się pałace i przepyszne ogrody wzrok nęcące. W miarę tego, jak krajobrazy przesuwały się jeden za drugim, przenosił się myślą do miejsc rodzinnych, i silniej biło biedne jego serce, tęsknił do folwarku w Kentucky, ocienionego staremi bukami, do pańskiego domu, którego rozkład tak się mu dobrze rysował w pamięci; zatęsknił do małej chatki, ubranej w bujne powoje. Przemknęły mu w wyobraźni twarze dawnych towarzyszów pracy, z którymi wychował się społem.
Oto żona krząta się przy wieczerzy; zdaje mu się, że słyszy śmiechy i krzyki swoich chłopaków, szczebiotanie małej córeczki, drapiącej mu się na kolana... Lecz wszystko to się rozwiało i znowu widzi łany trzciny i ponure postacie cyprysów, przesuwające się jak przedtem. Warczenie kół, skrzyp machiny przypominają mu, że czasy te minęły bez powrotu, i że jasne chwile życia wśród rodziny zgasły dla niego na wieki.
Skoroś, łaskawy czytelniku, oddalony od swej rodziny, dla ciebie jest poczta, możesz odbierać przez nią wieści, ale Tomasz, — dla niego ten rozdział równał się śmierci, nie oczekiwał nawet pociechy, nie śmiał wyglądać wsparcia lub opieki; przez ogromne przestrzenie, które go oddzielały od swoich, nie dochodził go głos przyjaźni ani wieść żadna radosna, ani smutna nawet; nie słyszał płaczu swej żony, ani wesołych krzyków dziatwy. — Dla niego przepadło wszystko.
I dlatego nie trzeba się dziwić, że łzami skrapiał książkę, którą czytał, przesuwając palcem od jednego wyrazu do drugiego. Późno się nauczył czytać i to niełatwo mu przychodziło; wielkie to szczęście, że dzieło, które czytał, nic na tej powolności stracić nie mogło. Słowa