Strona:Biszen i Menisze.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tak więc u granic jedni zostali,
On z resztą, w Turan pociągnął daléj;
Lecz się z rycerskim rozstawszy strojem,
W dział prostą suknię kupieckim krojem;
Takież kaftany przywdzieli drudzy,
I, jako kupcy weszli w kraj cudzy.
Trudno piękniejszą miéć karawanę,
Jak to, witezi grono przebrane!
Ośm cudnych koni szło luzem z nimi,
I Reksz był także między innemi.
Dziesięć wielbłądów niosło diamenty,
A sto towary i różne sprzęty.
Tętent ich budził echa stepowe,
Dzwonki brzęczały jak trąby owe
Co przegrywały wojskom Tahmury.
Tak pod Chotenu przybywszy mury
Ujrzeli, jako tłum rozmaity
Obległ ich: dzieci, męże, kobiéty.
Próżno przed bramą patrzą, czas długi
Z dworu Piranu jakiego sługi;
Aż Rustem postrzegł: sam Piran sadził
Błoniem, i łowczy orszak prowadził.
Pełną diamentów wziął czaszę zgrabną,
Okrył wzorzystą chustką jedwabną;
Dwa wyjeżdżone wybrał wierzchowce,
Z pereł ich uzdy, złote pokrowce,
I, dał je w ręce z dworzan jednemu,
Sam, do Pirana poszedł teremu,
I rzekł doń, pokłon oddawszy zwykły:
— „Sławę twą wszystkie ziemie okrzykły!
Słusznie w urzędzie siedzisz wysokiém,
Bo ludziom tarczą, książęciu okiem!
Piran, jak widmo, boskiem zrządzeniem
Niezgadłszy męża pod tém odzieniem.
Spytał:- A zkądeś? zdaleka, zblizka?
Jakiego kraju, stanu, nazwiska?"