Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 27.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przepraszam, ale czy nie raczysz, dudku wielmożny...
— Jaśnie, jaśnie wielmożny — przerwał dudek.
— No więc jaśnie — mówił sierota — czy nie raczysz mi pokazać drogi do miasteczka, bom ją, włócząc się po krzakach, zgubił, a boję się, żeby mnie noc nie zastała w polu.
— Co mnie tam drogi obchodzą! — krzyknął dudek — mnie droga wszędzie, gdzie lecieć chcę a gawędzić z lada żebrakiem, jak ty, nie lubię, bywaj zdrów.
To rzekłszy, dudek głową pokręcił i poleciał. Ale gdy już miał odchodzić niegrzecznością jego oburzony chłopak, coś mu żółtego mignęło przed oczyma, i na gałęzi zjawiła się wiewiórka, z orzeszkiem w łapkach. Nie była to wcale pora na orzechy, mocno się chłopak zdziwił, skąd ona dostać go mogła.
Obawiając się, aby wiewiórki nie obrazić, a chcąc się koniecznie od niej sekretu jej dowiedzieć, chłopiec zdjął czapkę, i począł:
— Jaśnie oświecona wiewiórko!
Ta podniosła główkę, trzymając orzeszek w łapkach, i zaśmiała się wesoło.
— Głupi chłopcze — rzekła — dłaczego ty mnie tak nazywasz?
— A, bo mnie dudek rozumu nauczył — odparł sierota — obraził się, żem go tylko jegomością z początku nazywał, obawiałem się uchybić.
— A czego ty tam chcesz?
— Drogęm zgubił i nie wiem, co z sobą robić? Ale, moja dobrodziejko wiewiórko, naucz ty