Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 27.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tora — ale, jeżeli nie zmieni myśli, nie zapragnie sama uratować się, nie pokocha życia...
Nie mówiliśmy więcej, bo nam przeszkodzono. Opowiadanie lekarza uczyniło na mnie tak bolesne wrażenie, żem długo potem na okno w poddaszu nie spoglądał.
Jesienią już, podniósłszy oczy przypadkiem, w oknie ujrzałem naprzód profil znajomy dziewczęcia, a naprzeciw niego nową twarz męską... młodego człowieka, bladego, jak ona, smutnie się w nią wpatrującego. Rysy twarzy miał sympatyczne.
Ciekawość, obudzona tem we mnie, zatrzymała dłużej w oknie, chciałem widzieć niespodzianego gościa tego, gdy z domu będzie wychodził, i odgadnąć stosunek, jaki mógł łączyć tę niedawno rozpaczającą istotę z tym kimś — jej obcym.
W dobre pół godziny dopiero znikła twarz mężczyzny w oknie, a ukazała się we drzwiach domu. Nieznajomy ubrany był ubogo, ale czysto... cała postać zwiastowała w nim wykształcenie i wyszlachetnioną naturę.
Nie miał lat trzydziestu... Wyszedł powoli upojony i zadumany z tego domu, niepewien, gdzie się zwróci; postał trochę w progu i zwolna pociągnął ku miastu.
Z okna dziewczę wyjrzało za nim i znikło.
Miałaż to być opatrznościowa do życia zachęta?
Następnych dni kilka nie zjawił mi się ów gość, a dziewczę siedziało przy krosienkach. Zdala