Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 27.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przeciwko. Czatowałem na niego, gdy powracał, aby się coś dowiedzieć, bo mnie to ciche ubóstwo zajmowało.
Pochwyciłem wychodzącego, aby spoczął u mnie.
— Masz, widzę, praktykę w sąsiednim domu — rzekłem, sadzając go w biblioteczce.
— Dopiero od dziś — odparł smutnie — biedna to praktyka, bo ja tam nic pomódz nie będę mógł, a...
Nie dokończył.
— Domyślam się wielkiego niedostatku — wtrąciłem.
— Nie mylisz się — rzekł doktór, zapalając cygaro i wzdychając. — Potrzeba koniecznie duszę jakąś miłosierną tam posłać — ale z tymi ludźmi trudno będzie, bo duma ich równa się ubóstwu... Nic od nikogo przyjąć nie zechcą. Byli niegdyś zamożni, a z przeszłości pozostało im uczucie godności, które nie dopuści ręki wyciągać. Panna Adela, pracując, zabija się, ojciec dogorywa, matka rękami pokurczonemi od reumatyzmu pończochy wełniane robi — głodem mrą, a przyjąć pomocy nie chcą.
— Znam ich oddawna — dodał doktór — ale mi, wyniósłszy się tu, znikli z oczów. Poczciwi, zacni ludzie: na nieszczęście, które ich dotknęło, wcale nie zasłużyli, znoszą je, nie szemrząc. Widok ten serce rozdziera...
— Nie mająż rodziny? nikogo?
— A! rozrodzoną bardzo i majętną — dodał doktór — ale bez serca. W takich warunkach przy-