Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 27.djvu/07

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wcale mojej nie zwrócił uwagi. Jednego dnia, przypadkiem rzuciwszy okiem, dostrzegłem ogromne stosy cegły, ustawione od ulicy i, co mnie najmocniej zdziwiło, kilku ludzi, którzy kopali.
Kupy żółtej ziemi wznosiły się już na prawo i na lewo. Domyśliłem się łatwo, iż naostatek ktoś na osieroconym tak długo placyku budować się ośmielił. Było to razem pociechą dla mnie i mogło trwożyć, bo sąsiedztwo domu stawiło zagadkę, co w tym i z tego domu być miało.
Nie każda kamienica jest miłą pod bokiem.
Nie dziw, że potem z wielką ciekawością śledziłem cały postęp w budowaniu nowego domu.
Z fundamentów nic wnieść nie umiałem; bardzo szybko i niezbyt, jak mi się zdawało, starannie uwinął się z nimi budowniczy; dom, jak grzyb, do góry się podnosić zaczął. Niewielki, miał tylko pięć okien od frontu, a formy jego architektoniczne dosyć zwyczajne domyślać się kazały, że jak najoszczędniej murowano — prostą kamieniczkę, dla dochodu.
Pierwsze belki, które przywieziono, z drzewa nie bardzo suchego, cienkie, jeszcze mocniej mnie utwierdziły w przekonaniu, że dom ozdoby naszej części miasta nie przyczyni.
Mur z cegieł był cienki, cegła rozsypująca się i nieosobliwa. Starania nie widać było o nic, oprócz, aby to stanęło jak najtaniej, a może jak najprędzej.
Przed jesienią też dom był pod dachem, z takich cieniuchnych krokiewek skleconym, że mi się wierzyć nie chciało, iż dachówkę utrzymać potrafią.