Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 20.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a krzyże odwiecznych grobowców na cmentarzu były tak wielkie i tak się ostro rysowały na tle śniegów, że Tomka jakiś zabobonny strach ściskał za gardło. Zaczął w sobie dygotać, ale stał wciąż.
Chwilami posępna chmura odgradzała księżyc od ziemi, rzucając przejrzysty, niby od wachlarza, cień, to znów w ogrodzie, w krzakach coś zatrzeszczało tajemniczo; czasem gonty na kościele albo żerdzie w płotach pękały z hukiem od mrozu, to znowu wrony łopotały skrzydłami i tłukły się z wrzaskiem po drodze, po kupach śmieci; koń gdzie w stajni zarżał, rozległ się bek owiec, albo kwik świń, odgryzających przy korycie, przedarł się z księżych chlewów i drżał chwilę w powietrzu, aż cisza znowu zapadła i ogarnęła wszystko.
Tomek wciąż stał, patrzył machinalnie na białe opary, podnoszące się z oparzelisk, to na błyszczące gdzieniegdzie we wsi światełka. Przyszły mu na myśl dzieci, więc tylko szepnął: »Bidoty kochane«, i zaraz wszedł, przezwyciężając nieśmiałość, prosto do kancelaryi proboszczowskiej.
Ksiądz na łoskot otwieranych drzwi powstał od stołu i śpiesznie zakładał okulary. Tomek czapkę w kąt rzucił i jak długi runął mu do nóg.
— Ojcze! Dobrodzieju kochany! — szeptał łzawo, ściskając mu nogi.
— Co? kto to? coś ty za jeden? czego?
Rzucał wylęknione zapytanie proboszcz, przestraszony gwałtownością ruchów Tomka.
— Zmiłowania przyszedłem prosić dobrodzieja.
Ksiądz wsadził nareszcie swoje okulary, przyjrzał się klęczącemu i już spokojnie mówił: