Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pomimo rany, stojąc kierował zażartą walką, trwającą dwadzieścia godzin. Gdy zabrakło granatów ręcznych, przyszło do morderczego, niedającego się opisać starcia na bagnety, uwieńczonego ostatecznie pomyślnym dla nas wynikiem. Austrjacy zostali odrzuceni na drugie zbocze góry. W rozpadlinach leżało wiele trupów.
— Miłoby mi było mieć ciebie w siódmej kompanji — oświadczył Giraud.
Porucznik żandarmerji Canda bawi na froncie z własnej woli jako ochotnik. Sardyńczyk z pochodzenia, odznacza się zimną krwią i niepospolitą odwagą. Mówi powoli jak Anglik. Porucznik Corbelli, Romaniolczyk z Rissi.
Słyszę głos:
— Czy jest tu bersaljer Mussolini?
— Jestem!
— Chodżno, niech cię uściskam!
Uścisnęliśmy się. Był to kapitan Festa z dziesiątej kompanji 157-go p. p., znajdującego się w obrębie naszych pozycyj.
— Twoja kampanja dziennikarska na rzecz interwencji przynosi chlubę i tobie i dziennikarstwu włoskiemu! — przemawia do mnie wobec mych kolegów-bersaljerów, rozsypanych po okopie.
Odchodzi. Jest to człek mały, przysadzisty, brodaty. Jego podkomendni mówią o nim z szacunkiem.
Moją kompanję wysłano na linję czuwania.
Zachód słońca. Kapral Claudio Tommei, Rzymianin, podaje mi wełniany kaptur i numer Rugantino. Dziękuję mu serdecznie. Gdy we Włoszech mówiło się o okopach, każdy miał w pamięci owe angielskie okopy na nizinie Flandrji, zaopatrzone we wszelkie wygody, podobno nawet w ciepłe natryski. Nasze jednak stanowiska, znajdujące się na wysokości bezmała 2000 m nad poziomem morza, mają zgoła