Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiodący do Doberdó. Poganiacze zaciekle trzaskali biczami; muły pędziły, co im sił starczyło. Szrapnele i granaty padały po cztery naraz, jednakże na szczęście zrządziły niewiele szkody. Pociski padały bądź w wodę bądź nieco wyżej, na Debeli. Wśród tego szału ognia artyleryjskiego przesunęliśmy się wielkim gościńcem, panującym nad linją lewego brzegu jeziora, i dotarliśmy aż na linję przesłaniania. Już zapadła noc. Na niebie nieśmiało migocą gwiazdy. Przyglądam się im w lękliwem uwielbieniu, jak człowiek zakochan.y Czy wróżą nam one pogodę? Czy znów zajaśnieje słońce? Na prawo od nas, wzdłuż zbocza koty 144 Austrjacy miotają ciężkie bomby. Te, uderzywszy w ziemię, najpierw sypią iskrami, poczem dopiero następuje eksplozja. Jedna z tych bomb wpadła napewno w rów strzelecki, bo słychać głośne wrzaski:
— O Boże! Boże! Sanitarjusz!
Zaraz potem następuje cisza.
Austrjacy prażyli nas ogniem jeszcze przez kilka godzin.
Gwiazdy się pochowały, niebo znów się zachmurzyło. Ktoś idzie po omacku przez ciemny rów dobiegowy i łapie mnie za rękę. Wskazuję mu drogę.
— Ktoś ty?
Poznaję głos kapitana.
— Dobry wieczór, panie kapitanie!
— Dobry wieczór, Mussolini.
Teraz szaleją nasze drobnokalibrówki. Dziś nad ranem deszcz. Przez całą noc aż do brzasku nasze działa ostrzeliwały pierwszą i drugą linję stanowisk nieprzyjacielskich. Wczoraj wieczorem stojąc w odwodzie, mieliśmy tylko jednego rannego, w 7-ym pułku bersaljerów; rana niestety ciężka — strzaskanie kości goleniowej. W schronach mniej już się mówi o pokoju niemieckim.“ Natomiast rozmowa nasza najchętniej obraca się dokoła czekającego nas wkrótce