Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nikt nie zwrócił się do mnie z zapytaniem. Ta obojętność jest charakterystyczna. Zbyt często mówiono już o pokoju, by żołnierz nie miał się sceptycznie odnosić do podobnej wieści.
— Nie uwierzę — mówi jeden z nich — póki nie zobaczę białych chorągwi na okopach.
Noce nieskończenie długie, deszcz ulewny. Ogień granatów ręcznych na forpocztach.
Dziś rankiem kilka strzałów armatnich.
Artylerja austrjacka strzela na los szczęścia. Takie przynajmniej mam wrażenie. Pociski padają to tu to tam. Jeden — granat — godzi w okopy, drugi — szrapnel — w gościniec wiodący do Doberdó; jednak najczęściej, nie czyniąc szkody, wpadają do jeziora. Nie szkodzi to zresztą normalnemu ruchowi kołowemu. Spoglądając na Gorycę, śpiewamy:
O Goryco, tyś jest przepiękna,
a twoje miano wdal hen brzmi.
Dziś się jednoczysz z włoską koroną,
a męstwo włoskie osłoną ci.
Dziś znów pada, jak wczoraj, jak zawsze… Ten deszcz to jakby ciążąca na nas klątwa. Mój schron zewsząd zacieka. Niema co mówić: deszcz jest „ich“ sprzymierzeńcem i to może najlepszym… W naszych okopach pojawiły się olbrzymie szczury: są wielkości kotów i po nocach dobierają się do naszego „komiśnego“ chleba.
Tu i owdzie żołnierze pośpiewują sobie z nudów:
Tu widzi nas jedynie
milczący księżyc blady
i ciche srebrne gwiazdki,
które nie znają zdrady…
Co wieczór, gdy zapada zmierzch, działa nieprzyjacielskie rozpoczynają żywszą działalność, a w powietrzu szeleszczą