Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Są to pieśni, wypływające z prostego serca ludu. Jedno pokolenie pieśń taką przekazuje drugiemu, a jeden rocznik poborowy uczy się jej od drugiego.
Godzina 3-cia popołudniu. Ponowne zjawienie się nieprzyjacielskiego „Gołąbka“ (Taube), przelatującego bardzo wysoko. Przed zachodem słońca uciążliwa obustronna kanonada. Rozdają nam tytoń i, jak zwykle, po trzy pocztówki wolne od opłaty.
Piszemy listy, palimy papierosy. Samo palenie jest już zabiciem czasu.

3 kwietnia.

Jarzęce słońce. Dziś, podczas zwykłego „rozpoznawania“ posunęliśmy się jeszcze dalej. Towarzyszyli mi dwaj kaprale: Abrucyjczyk Pietroantonio, reemigrant z Ameryki oraz Serlato Antonio, dzielny i żywy Sycylijczyk z okręgu Cefalu. Koło 11-ej artylerja nieprzyjacielska ostrzeliwała granatami i szrapnelami nasze pozycje w Selletta pomiędzy But i Omradet. Pękające granaty rysowały się czarnemi plamami na śniegu. Popołudniu panowała głęboka cisza, przerywana od czasu do czasu jedynie hukiem lawin. Nie są to t. zw. „klasyczne lawiny“, wywołane piargiem, staczającym się w doliny. Są to raczej wielkie spłachcie śniegowe, które zepchnięte własnym ciężarem lub siłą wiatru spadają ze stromych urwisk. Miejscami widać w górach nagie skały. Czyż to już wiosna? Jakiś porucznik baonu kolarskiego daje mi na pamiątkę fotografję pozycyj na Giramondo i Volaja. — Wczoraj, gdy alpinowie luzowali mały posterunek na Bordaglia Alta, dostrzegł ich posterunek austrjacki. Trzech zabitych padło w rów łącznikowy, zasypany śniegiem.