Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wyraźnie kontury i załomy bielusieńkich gór. Daleko w głębi widać dolomitowe turnie Cadore.
Wąska smuga purpury zwiastuje wschód słońca. Gdybym był poetą!
Ponieważ nim jednak nie jestem, muszę wziąć się do nader prozaicznej roboty. Droga górska jest zasypana śniegiem. Także i rowy, wiodące do oszańcowań pierwszej i drugiej linji, są zatkane. Z opadających niemal prostopadle zboczy gór Vas i Omladet, znajdujących się naprzeciwko nas, często-gęsto obrywają się lawiny. Zdala wyglądają one jak spienione wodospady. Zawieja śnieżna na szczytach gór. Wygląda to jak gdyby góra była otulona chmurami dymu.
Czas popołudniowy cichy i słoneczny; kilka odosobnionych strzałów karabinowych. Około 3-ej spostrzegamy dwa wysoko unoszące się balony, przyniesione ku nam wiatrem z ponad linji nieprzyjacielskiej. Okazało się, że był to jeden z pospolitych figlów austrjackich. Kosz balonu zawierał włoski poemat, ośmieszający Cadornę, oraz dwie mapy z napisami: Co Włochy mogły uzyskać przez wojnę“ i Co Włochy uzyskały po sześciomiesięcznej wojnie“.
Dowództwo stojącej naprzeciw nas armji austrjackiej trzyma się jeszcze tezy Giolittiego o śmiesznej pamięci „skrawku kraju“ (il parecchio). Jakiś dowcipniś wśród bersaljerów zauważył:
— Jeżeli Niemcy nie mają już innych kul do strzelania, to wkrótce znajdą się w pace!

1 kwietnia.

Jestem dowódcą warty koło „stanicy“ nr. 2 — w punkcie pierwszej linji bojowej wysuniętym poza mały źleb, zakryty przez lawinę. Stanica nr. 3 została zasypana i rozwalona