Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przez pewien czas, bez myśli, bez celu, rozkoszując się po prostu tem, że żyję, że słońce pali i morze lśni i pachną na skałach zioła zeschnięte... Miałem dziwnie radosne uczucie lekkości i swobody: nie było mi pilno do nikąd, nie chciałem niczego. Czasem jeno — na jedno mgnienie oka — przypominał mi się ból mój, który mnie wygnał bezdomnego szukać po świecie nieziszczalnych ukojeń, ale wspomnienie to przemijało rychło, roztapiając się w nastroju dziwnej beztroski.
Czasami łzy mnie w gardle dławiły, ale Bóg świadkiem, że były to jedyne łzy w mojem życiu nie z żalu za szczęściem straconem, czy nie osiągniętem, ale gdzieś z głębi słońcem ukołysanej duszy bijące — jeno dlatego, że świat jest tak piękny i morze tak szerokie i taka dobra, złota cisza jest na świecie, na morzu, na duszy... Chłonąłem blask i barwy oczyma, tak jak usta wino chłoną najsłodsze i czułem, że oczy moje stają się pijane.
Nie wiem jak ani którędy dostałem się po pewnym czasie na przylądek Tragara. Ptaki jakieś białe obsiadły w dole dwie wyniosłe skały z morza sterczące, sławne Faraglioni, które są tak piękne, że obrzydzić ich człowiekowi nie