Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/052

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i braci, władzę dla siebie, czy szczęście dla swoich narodów, — to jest: nierządnicą!
Nie, mój literacie z Werony, nie kalaj mi Juljetty, która naprawdę kochała i śmiercią zapłaciła za miłość, za nic więcej ani mniej — za samą miłość tylko! Zapomnij o historykach, porzuć mądre i uczone swoje badania, a weź w rękę książkę jasnowidza Szekspira i pójdź wieczorem razem ze mną, dzikim barbarzyńcą z Północy, i Jego duchem nieśmiertelnym przed ten stary dom, patrzeć, jak wyrastają w księżycowym obrzasku cyprysy, jego potężną fantazją tutaj sadzone, i słuchać słowików, zanoszących się w ciszy gdzieś w zielonych krzewach nad brzegiem Adygi! Czyż dopiero ja, cudzoziemiec, mówić ci potrzebuję, że jeśli miłość Juljetty w czem jest „wyższa“ od wszystkich, o jakich tylko słuch nas doszedł, to przez to jedynie, że to była miłość dziecka, która się zaczęła tak, bez dnia wczorajszego, i tak skończyła, bez jutra! Rozumiesz mnie? Miłość dziecka, które jeszcze nigdy, nigdy! nigdy dotychczas nikogo nie kochało i potem już nigdy nikogo kochać nie miało?
Ale to nie jest ocena „etyczna“, to jeno miara szczęśliwości... i piękna...