Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

choćby o tem! Teraz za to dolegały coraz dokuczliwiej.
Żeby zagłuszyć — jęliśmy spoglądać wkoło siebie, zaciskać pasy, trzeć zziębnięte dłonie, pytać o towarzyszy, kto zabity, kto zdołał ujść z życiem?
Po chwili dostrzegłem Jim’a i zaraz poweselało mi w duszy, — jeszcze nie straciłem przyjaciela. Stał w bok trochę, na prawo, cały czarny od prochu i wspierał się niedbale o karabin.
Zauważył mię także i krzyknął czym nie ranny.
— Wszystko dobrze! odrzekłem donośnie.
— Po kiego nas tu zagnano! — syknął ciszej, a ponury wyraz wrócił mu na czoło. — Od rana polujemy na jakąś niewidzialną, czy urojoną zwierzynę! Ale nie koniec na szczęście! I na Bóg! pochwycę jego ścierwo, albo on zabierze moje!!
Potężniej niż zwykle zmagał się ze swoją męką, żyły na skroniach wystąpiły mu, niby ciemne, fijoletowe pręgi, w oczach się pojawił dawny, błędny wyraz... Przez głowę mi przemknęło, że może oszalał?
Wzrok jego chwilami nie miał w sobie nic ludzkiego.
Oddawna, — zawsze, — należał do tych, którzy głęboko odczuwają drobne nawet nieraz rzeczy, — a odkąd Edie go zdradziła, — nie wiem czy był kiedykolwiek zupełnie przytomny.
Znów odbiegam od rzeczy.
Bo w tejże chwili staliśmy się świadkami dwóch prawdziwych pojedynków, — które po-