Przejdź do zawartości

Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zanosiło się na sprzeczkę, z której bylibyśmy zapewne wyszli nie najlepiej. Od surowości majora obroniła nas przecież niespodziana interwencya pułkownika Raynell’a. Spostrzegł właśnie, iż pułk 52-gi i karabinierzy z rozkazu dowódzców kładą się na ziemi i skomenderował, żeby natychmiast uczynić to samo. Nie potrzebuję zapewniać, że każdy z nas przysięgał mu w tej chwili niezachwianą wdzięczność i że odtąd z ulgą i pewnego rodzaju złośliwą radością śledziliśmy pociski nieszkodliwie przelatujące o kilka stóp ponad naszymi grzbietami.
A przecież i wtedy jeszcze nie byliśmy bardzo bezpieczni, — toć co chwila rozlegał się złowrogi łoskot, co chwila bryzgały odłamki stali i krople rkwi czerwonej, a potem zrywały się okropne jęki i ponury odgłos przedśmiertnego darcia nogami o ziemię, — co oznajmiały nam o ciężkich, nieustannych stratach.
Zaczął padać deszcz drobny, przenikliwy, chłodny.
Teraz wilgoć nie pozwalała dymom wzbijać się wysoko, więc wlokły się szaremi smugami przy ziemi, co znów utrudniało ogarnięcie wzrokiem całej bitwy i prawie nie wiedzielibyśmy, co się dzieje, gdyby nie ciągły huk armat, który mówił nam, że na całej linii wrzeć musiała zaciekła, rozpaczliwa walka.
Czterysta armat waliło bez przerwy, z czterystu armat szedł grzmot nieustanny, trwogą śmiertelną rozdzierał wnętrzności, ogień zażegał w piersiach.