Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kiedy... kiedy... się to stało?
Tydzień będzie we środę...
W tejże chwili przypomniałem sobie, że dnia tego Edie jeździła do Berwick, a cudzoziemiec znikł także, uprzedziwszy, iż wybiera się na dłuższy spacer w góry...
— A... a... Jim? — odważyłem się teraz zapytać.
— Jim przebaczy mi wszystko.
— Złamiesz mu serce i zrujnujesz przyszłość — wyrzekłem surowo.
— On mi przebaczy — powtórzyła, blednąc.
— Chyba nie znasz Jim’a?! Prędzej zabije twojego de Lapp’a! Och! Edie, — skarżyłem się z bólem — jak mogłaś przyczynić nam tyle wstydu i tyle cierpienia?
— Wymówki?! — rzuciła gniewnie, z łuną krwi na cudnej twarzy.
I natychmiast okno zamknęło się z trzaskiem.
Czekałem, aż się uspokoi i stukałem znowu, gdyż o wiele rzeczy musiałem ją jeszcze zapytać, ale nie chciała zbliżyć się do okna, nie chciała odpowiadać, chwilami zdawało mi się, że słyszę płacz jej, podobny do jęku...
Wyczerpało mię to wreszcie, i że przytem ściemniło się zupełnie, więc ociężałym krokiem skierowałem się ku domowi, gdym nagle usłyszał skrzypnięcie ogrodowej furtki.
Na ścieżce zamajaczyła smukła sylwetka de Lapp’a.
Szedł prędko, zwrócony bokiem do mnie i