Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/062

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Matko, mamo! — wołałem od proga. — Jadę dziś jeszcze, zostaję żołnierzem.
Gdybym im powiedział, że będę złodziejem, nie wiem, czy mogliby okazać się więcej zmiażdżeni, bo w owych odległych czasach, nieufni i względnie w niezłym bycie, pozostający wieśniacy, mniemali, że wszelakie „owieczki” sierżantów, no i wogóle wojsko, skaładają się przedewszystkiem i głównie ze szpiegów.
A jednak te zastępy, na obronę poświęconych, ludzi, niejedno nieszczęście odwróciły od ojczystej ziemi i zapisały niejedną chlubną kartę angielskiej historyi.
Matka w milczeniu poniosła swoje mitenki do oczu, ojciec przyoblekł twarz w tak straszną grozę, iż mimowoli uczułem mróz w kościach.
— Chyba zwaryowałeś, Jock'u — przemówił surowo.
— Ani mi się nawet śniło. Dziś odjeżdżam.
— Odmówimy ci błogosławieństwa!
— Trudno. Muszę się obejść — burknąłem opryskliwie.
Teraz matka krzyknęła głośno i zarzuciła mi ręce na szyję.
O twarz moją otarła się dłoń zniszczona, gruba, pełna blizn i zmarszczek, które pofałdowały zwolna trudy, podejmowane niegdyś koło mego wychowania, — i przemawiały wymowniej, niż najwymowniejsze słowa.
I naprawdę kochałem ją niezmiernie, jednak