Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/060

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzeliśmy jednego z korsarzy, z pochylonym naprzód dziobem, niby zanurzająca się w wodę kaczka ze złamanem skrzydłem, — szybko pogrążającego się w morze, drugi co tchu na własny pokład przesadzał załogę, i temu widać groziło niebezpieczeństwo wciągnięcia w wir, który tworzył się już koło przebitego statku.
W ciągu tej krótkiej godziny przeżyłem pół wieku i całą duszą brałem udział w bitwie.
Wiatr porwał mi gdzieś czapkę, ale nawet tego nie zauważyłem.
Z przepełnionem sercem zwróciłem się teraz do Edie, i nagle mi się zdało, żeśmy ci sami, co przed sześciu laty.
Patrzyła nieruchomo przed siebie, usta miała rozchylone, jak dawniej, jak wtedy, drobne ręce zaplotła tak mocno, że skóra na wypukłościach złociła się, jakby wyrzeźbiona ze słoniowej kości.
— Co za kapitan! — szepnęła, błądząc wzrokiem po zielonych zaroślach i żółtych janowcach, — co za odwaga, jaki dzielny człowiek! Której z kobiet nie napełniłoby dumą posiadanie takiego małżonka?
— Świetnie sobie poradził, nieprawdaż!? — pytałem z dziecinną radością.
Edie objęła mię nagłem spojrzeniem. W oczach jej czytałem, iż zapomniała, że tu jestem.
— Dałabym rok życia, gdybym mogła spotkać takiego człowieka — ciągnęła, nie zwracając uwagi na mój niezręczny wykrzyknik. — Ot, co znaczy mieszkać na wsi. Widuje się tylko ludzi,