Przejdź do zawartości

Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/050

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiem nieopatrznem słówkiem, nie naprzykrzyć się sobą, nie rozdraźnić.
Gdybym wtedy znał głębiej naturę niewieścią, nie dręczyłbym się tak może napróżno, a z pewnością umiałbym lepiej wykorzystać chwile.
— Ogromnie zmieniłeś się, Jack'u, zupełnie niepodobny jesteś do dawnego — oznajmiła mi kiedyś Edie, przeciągle patrząc z pod rzęs czarnych i prześlicznych.
— Co innego mówiłaś, skorośmy się przywitali — zauważyłem zmienionym, któremu jednak usiłowałem nadać obojętność, głosem.
— Mówiłam, bo miałam na myśli poprostu twój wygląd, a teraz uderza mię twoje dziwne zachowanie. Wtedy byłeś ze mną despotyczny i szorstki i wszystko robiłeś po swojemu. Taki prawdziwy, mały mężczyzna. Pamiętam jeszcze te, wiecznie potargane, włosy i oczy, pełne złośliwości i coraz to pomysłowszych figlów! Dziś jesteś melancholijny i jakby trochę senny, z ust twoich płyną słówka miodowe...
— Każdy się z czasem wyrabia — przerwałem, cały drżący.
— Tak... ale... wolałam ciebie takim, jakim wtedy byłeś — szepnęła bardzo cicho.
Ogarnęłem ją szybkiem spojrzeniem. Myślałem zawsze, iż dotąd jeszcze nie przebaczyła mi dawnego traktowania.
Bo, żeby tego rodzaju „sposób bycia” mógł przypadać do smaku komu innemu, niż osobnikowi zbiegłemu z domu waryatów (bo tak przed-