Przejdź do zawartości

Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/041

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

paścistych głębiach błądzący wyraz jakiejś złośliwej, figlarnej chytrości.
Gdym stał tak przed nią i zachwyconym wzrokiem podziwiałem jej niezwykłą piękność, Edie obejmowała mię tymczasem w kapryśne władanie, jakbym ja także był jakąś cząstką świeżego dziedzictwa. Poprostu wyciągnęła rękę i zerwała mię jak kwiat, którym zapragnęła się przystroić.
Wysmukłą postać okrywała żałobna, powlóczysta suknia, która mię wprawiła w niekłamany podziw starannością wykończenia i oryginalnością formy, twarz przedtem osłaniał długi, krepowy welon, teraz w tył odrzucony i opływający ją czarną, lśniącą falą.
— Och! Jack’u... — szepnęła nagle, przeciągłym i obcym angielskiej mowie, akcentem, którego podobno nabyła na pensyi, — usuwając się i broniąc wypieszczonemi rączkami — nie, nie, Jack’u... zastarzyśmy już chyba na to?...
Gdyż ja, z niezręcznością prawdziwego wiejskiego niezgrabiasza, zbliżałem do jej twarzy swoje ogorzałe policzki i chciałem ją pocałować jak uczyniłem wtedy, kiedyśmy się po raz ostatni widzieli...
Na krótką chwilę zapanowała między nami kłopotliwa cisza.
— Bądź tak dobry i daj konduktorowi shilling’a — odezwała się niespodziewanie Edie, podnosząc ku mnie oczy z niemą prośbą — on tak troskliwie opiekował się mną całą drogę...
Spłonąłem, jak wiśnia, a potem zbladłem, ni-