Strona:Antychryst.djvu/457

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sło obok niej, wziął ją za rękę i usiłował spojrzeć jej w oczy:
— Afrośka złota, moja, jedyna, co to jest, co to wszystko znaczy? Boże miłosierny! Czy to sen? Dlaczego tak mówisz? Wiem, że tego nie zrobisz — że mię samego w biedzie takiej nie zostawisz, że jeśli nie nademną, to nad dzieckiem, które w łonie twem nosisz, się zlitujesz?...
Nie odpowiadała ni słowem, nie patrzała na niego, siedziała bez ruchu, niby martwa.
— Więc mię nie kochasz? — zapytał Aleksy z niemą, rozpaczliwą prośbą, z podstępnem błaganiem rozkochanego na śmierć. — Nie? To trudno. Jedź w takim razie. Bóg z tobą. Siłą zatrzymywać cię nie będę. Powiedz tylko: nie kochasz mię?...
Wstała nagle z miejsca i popatrzyła na niego z uśmiechem, który ściął mu serce dreszczem przerażenia.
— A tyś myślał, że cię kocham? Kiedyś się znęcał nad bezbronną dziewczyną, kiedyś ją siłą brał i nożem jej groził — wtedyś nie pytał, czy cię kocha!...
— Afrośka, Afrośka, co ty mówisz? Żali nie wierzysz mej przysiędze? Przecież ożenię się z tobą — małżeństwo grzech mój okupi. A i teraz przecie za żonę swoją cię uważam...
— Czołem za taką łaskę, Najjaśniejszy Panie. Bo i co za łaska! Z chłopką carewicz ożenić się raczy! A ty głupia, nie umiesz takiego honoru