Strona:Antychryst.djvu/364

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ludem w uroczystym pochodzie Niedzieli Palmowej.
We wspaniałym carskim ubiorze, w płaszczu złotolitym z koroną złotą Monomacha na głowie, wiedzie za uzdę osiołka, na którym siedzi patryarcha, staruszek, siwiutki cały, biały, jasny od siwizny. Lecz przyjrzawszy mu się baczniej, widzi Alosza, że to nie starzec, lecz młodzian w odzieży białej jak śnieg, z obliczem jak słońce — i młodzian ów, to Chrystus sam. Lud nie widzi, nie poznaje Go. Wszyscy mają twarze takie straszne, szare, ziemiste, jak trupy. I wszyscy milczą. Cisza taka, że Alosza słyszy bicie własnego serca. I niebo też straszne, pełne trupiej szarzyzny, jak przed słońca zaćmieniem. A pod nogami Aloszy plącze się garbusek w trójkątnym kapeluszu, z fajką glinianą w zębach i dymi mu w nos prosto smrodliwym knastrem holenderskim i mruczy coś i zuchwale się uśmiecha, palcem wskazując tam, skąd dochodzi rosnący coraz bliższy hałas, podobny do odgłosów huraganu. I widzi Alosza, że z przeciwnej strony inny nadchodzi pochód: archidyakon wszechpijanego soboru, car Piotr Aleksiejewicz, wiedzie za uzdę miasto osiołka zwierza nieznanego; na zwierzu siedzi ktoś z ciemnem obliczem; Alosza nie może go dobrze dojrzeć, lecz zda mu się, że podobny jest do filuta Fedoski i do Petki złodzieja, Petki chama, tylko straszliwszy, wstrętniejszy od obu; a przed nim bezwstydna, goła dziewka. Ni to Afrośka, ni to