Strona:Antoni Piotrowski - Józef Chełmoński. Wspomnienie.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A Wojtek na skrzypcach akompaniował.
To był nasz kabaret — nasza »rozpusta«, czyli, jak to Józef nazywał: »rozchmał«.
Po cukierniach i po restauracyach nie bywaliśmy, bośmy nie mieli za co. Czasem dlatego, żeśmy mieli pieniądze (to znaczy jednego rubla na trzech) chodziliśmy »pod dzwonnicę« na kawę — była tania, bo kożuszek był z opłatków.
Przyłączył się wkrótce czwarty, Emanuel Fechner, syn wysokiego urzędnika Banku Polskiego. Wysmukły blondyn, dobrze wychowany i delikatny jak dziewczyna, chłopiec zawsze elegancko i czyściutko ubrany. Złota dusza. W mieszkaniu swoich zacnych rodziców, przy ukochanych dwóch siostrach, które nazywał: Władycha i Policha — i młodszym bracie, przemiłym chłopaku, którego nazywał Staeś, tęsknił do naszej brudnej izby na Zajęczej i często przychodził, przynosząc węgle do naszego samowarka, bułki, serdelki, herbatę i cukier i mówił:
— Maema mi daeła.
Lubił bowiem mówić, wstawiając literę e po każdej sylabie. I tak Józef nazywał się u Manusia »Joezef« — Wojtek »Woejtek« a ja »Aentek«.
Śmieszek był taki, że ciągle »pękał« ze śmiechu z byle czego.
— Nie prawda Joezef, że ja jestem głuepi? — i wybuchał śmiechem.
Wciągnął nas do domu swoich rodziców — gdzie nam było jak w raju — bo p. Fechnerowa, Kawecka z domu, grała artystycznie na fortepianie. Była ona pianistką nadworną królowej pruskiej, żony starego Wilhelma. Polcia czyli Policha miała głos anielski i oczy anielskie. Gdyby dziś taki pan szef oddziału Banku jakiegokolwiek zobaczył u siebie w domu takich trzech biedaków oberwanych (literalnie) kazałby lokajowi, szczypcami wynieść ich za drzwi. Jakoś byli inni ludzie — patrzyli przez ubranie, do duszy.
Dziś bandyta, byle dobrze ubrany, może iść wszędzie, największy artysta, apostoł, nie może się pokazać w towarzystwie bez smokinga. Nie krytykuję, ale stwierdzam różnicę.
Chełmoński pojechał na Ukrainę. Zostaliśmy we trzech. Jak długo był, nie pamiętam. Ale wrócił jakoś w zimie. W ogromnej swej czapie — w siwej burce, w przepasanej pasem skórzanym, bekieszy, trochę kozackim krojem, z fajką w zębach, z której cuchnął jakiś tytoń, bardzo przypominający machorkę. Zastał nas na Smolikowszczyźnie, Zajęczą ulicę opuściliśmy na zawsze. Siadł do malowania i począł robić »Ukrainę«. Patrzyliśmy na to, jak w naszych oczach, na niewielkiem płótnie, kładły się olbrzymie fale stepów, zarosłych zeschłymi bodiakami. Niebo szare, powarstwione chmurkami, równoległemi do horyzontu. Przez bodiaki brnęło na koniach kilku mołojców. Potem malował pokój we dworku ukraińskim. Okno, firanki, kwiatki, za oknem kwitnące bzy — mrok opalowy i chrabąszcze — »hudut«. Lekki powiew wiatru, poruszone firanki białe.
Bezprzykładna pamięć wzrokowa i siła zatrzymywania wrażeń — sprawiały to, że Chełmoński mógł cały obraz zrobić z pamięci, co bezsprzecznie jest najpewniejszym sposobem odtwarzania własnych wrażeń, ale tu sposób tworzenia wymaga bez-