Strona:Antoni Ossendowski - Za chińskim murem.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mi, wyciem, piskiem djabli skakali, kręcili się w kółko, trzymając się po dwóch lub czterech za ręce, ciskali się na tłum, bili go pięściami, nogami i długiemi batami. Po pewnym czasie, przedarłszy się przez tłum, wbiegli do małej świątyni, i po chwili wypadli znowu, niosąc sklejonego z papieru olbrzymiego djabła.
Procesja ruszyła na drogę Hatamen. Z domów lamów, ze świątyń i kaplic wypadali mnisi i przyłączali się do procesji. Zjawiła się orkiestra, w której każdy instrument odznaczał się najzupełniejszą indywidualnością. A było tych instrumentów dużo! Małe i olbrzymie bębny, gongi, mosiężne talerze, długie i krótkie trąby miedziane i drewniane, gwizdki, dzwonki i flety, bardzo przypominające używane w zachodnim kulcie bożka Dyonizego, wszystko to darło się w niebogłosy, tworząc niewypowiedziany, piekielny hałas, najlepiej świadczący o obecności „djabłów“. Lamowie w maskach kościotrupów i potworów szli na czele pochodu, słaniając się na różne strony, składając pokłony, obracając się na jednej nodze, kręcąc głowami, wymachując rekami i zamaszyście pracując batami, rozpędzając nacierający zewsząd tłum, przegradzający drogę. W połowie ulicy pochód rozdzielił się na dwie części. Jedna z nich zawróciła i poszła w stronę bramy An-Ting-Men, druga zaś skierowała się dalej — ku bramie Hatamen.