Strona:Antoni Ossendowski - Po szerokim świecie.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mość i bezustanku krzyczał na kilkunastu parobków, zajętych gorączkowem otwieraniem ostryg. Zjadłem przy ladzie swoją porcję i przez cały czas obserwowałem pracę, wrącą w budzie. Migały w powietrzu ręce, błyskały krótkie noże, schylały się i wyprężały grzbiety, latały odrzucane od koszów muszle. Zdawało mi się, że widzę w ruchu jakąś bardzo skomplikowaną maszynę, poruszającą kilkunastu kołami, wahadłami i tłoczniami, a ożywioną niewidzialnym motorem, ukrytym gdzieś w głębi tej budy, przesiąkniętej wonią morza, ryb, krabów i ostryg.
Po namyśle, zrozumiałem, gdzie się mieścił ten motor. Leżał on w kasie otyłego, łysego właściciela tego składu ryb i ostryg i restauracyjki „à la fourchette“. Był to wszechpotężny dolar. Takie było pierwsze wrażenie, lecz tegoż wieczoru przekonałem się, że działał tam też inny motor, o wiele szlachetniejszy, a zrozumiały i bliski dla każdego prawdziwego Amerykanina.
Otóż zwabiony dziwnym obrazem takiej wytężonej, gorączkowej pracy, której niemal że bez wytchnienia oddawali się Amerykanie, Włosi, Niemcy i Chińczycy, tegoż samego wieczoru przyszedłem znowu do tej restauracji.
Praca już się skończyła, i robotnicy sprzątali budę, wynosząc kosze z muszlami, zmywając stoły i kubły i zamiatając podłogę.
Po kolacji wychodziłem jednocześnie z tłumem robotników. Na rogu ulicy jeden z nich, chudy, barczysty o młodej, lecz poważnej twarzy blondyn poprosił mnie o zapałkę. Podałem mu pudełko, a w czasie, gdy on, zapalając fajkę, pykał zawzięcie dymem,