Strona:Antoni Ossendowski - Po szerokim świecie.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

brzymią głowę i ryknął chrapliwie a przeciągle, wyrzucając z nozdrzy kłęby pary. Obejrzał się, jeszcze raz ryknął i umilkł, zmieniony w kamień nieruchomy.
Cicho zadzwonił naciśnięty szneller, a przed prawem okiem pozostał tylko brunatno-szary bok zwierza i na jego tle zimno połyskująca lufa mego karabinu.
Nad garbem polany podniosła się głowa samki, jej ciało szare i mocne rogi. Postępowała krok po kroku, niepewna, wahająca się i radosna zarazem.
Argali tur chrapnął...
Padł mój strzał, rozdarł ciszę gór, odbił się od skał i huczeć począł, biegnąc dalej i dalej, spadając w doliny bezdenne lub skacząc aż hen! — pod śniegi Tumynu, i wołając trwożnie:
Śmierć!.. Śmierć!
Argali nie drgnął nawet. Miękko ugięły się pod nim nogi, i legł, głowę rogatą zwiesiwszy na bok.
Samka znikła, jakgdyby ziemia ją połknęła...
Mknęła w tej chwili, sadząc przez skały i rozpadki w górach, wylękniona i niepomna na pełen dziwnego żaru deszcz, łechcący ją, gdy krok po kroku dążyła, skubiąc trawę soczystą i kwiaty zimne a wonne, zbliżając się ku turowi, gdy stał nieruchomy i wołał ją rykiem pożądania, słodkiej obietnicy w imię wszechwładnego przeznaczenia istot żyjących, uległych mu w godzinie odlatujących, pierzchliwych mgieł szkarłatno-złocistej zorzy porannej.