Strona:Antoni Ossendowski - Po szerokim świecie.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

płochą głowę i rozglądając się bez przyczyny, jakgdyby się namyślała i ociągała... wiedząc i niewiedząc, że niedostrzegalna, a mocna, jak stal, nitka już się wyprężyła, ciągnąc ją, zwolna i bezwładną zarazem ku najwyższemu przeznaczeniu, co wykonane miało być tam, gdzie stał on, wykuty w kamieniu, płomienny, silny i wyprężony, jak przygięty do ziemi młody dąb z Radawan-Tagu.

II.

Spędziłem ostatnie dni zimy w wązkich i krętych przejściach Nań-Szaniu. Szła za mną czyhająca zewsząd śmierć, a że ujrzała tu w odludziu człowieka, szeptała do mnie martwym szeptem wielkiego Milczenia, co rozpostarło się na śniegach i lodach obcych, surowych gór. Odleciało w moich oczach skrzydlate widmo Milczenia, odleciało na Północ, za niem odeszła śmierć, zwalczona wytrwaniem i Nadzieją.
Pierś moja zaczęła wdychać wonne strugi wiosennych powiewów, uszy słyszały szmery drzew i kwiatów, plusk jeziora, dzwonienie strumyków, śpiew i klekot ptactwa.
Gdy noc i świt rozbrzmiewały głosami pożądliwych ptaków i zwierząt, czujących porę godów, uniesień i przeznaczenia, odradzał się we mnie instynkt myśliwca, ręka mocniej ściskała karabin, wzrok, jak strzała, przeszywał przestrzeń i gąszcze.
W dzień nieraz widziałem ciemne postacie argali-turów, pasących się na zielonych trawnikach pochyłych spadków i stromych zboczy gór i znikają-