Strona:Antoni Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1924).djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pod podejrzeniem, Dymitr zginie, nie wierząc mi... i trując się swemi myślami. Z każdym dniem przepaść pomiędzy nami staje się głębszą i straszliwszą. Czem się to skończy — nie wiem...
Gdy odeszła, długo myślałem, w jaki sposób muszę działać. A działać musiałem.
Była przedemną kobieta, w której żyłach płynęła i burzyła się nasza polska krew. Czułem, że mówiła szczerą prawdę, świadczyły zresztą o niej śmiałe, gorejące oczy i tęskny, do dna serca przenikający głos...
Myślałem całą noc. Tysiące planów zmieniłem, tysiące słów i dowodów dobierałem i odrzucałem.
W takiej rozterce zastał mnie świt.
Nad rankiem oczekiwano Dymitra z powrotem od sąsiedniego mongolskiego księcia.
Naraz coś mnie tknęło. Zawołałem robotnika i kazałem mu okulbaczyć mego konia. Wskoczyłem na siodło i wyjechałem na drogę, którą miał powracać Teternikow.
Po godzinnej jeździe zobaczyłem go, spuszczającego się ze stromej góry. Jechał mocno zadumany, z głową nisko pochyloną na piersi. Dobry gniady koń, spuściwszy się z góry, pomknął całym pędem w stronę domu.
— Niech pan się zatrzyma! — zawołałem na Dymitra.