Strona:Antoni Lange - Róża polna.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spojrzałem na zegar, który od wewnętrznego światła czerwienił się na wieży dworca. Dziesięć do siódmej!
Nie przyjdzie. Zacząłem teraz błądzić po chodniku — zapędziłem się nawet w Marszałkowską: nie masz nadziei!
Poszła do domu — ona, tak skrępowana — oczywiście niezadowolona ze mnie. Teraz już czekam tylko na jej list: zerwanie. Jakże drogą stała mi się nagle ta utracona na wieki! Jakże moje zamiary względem niej stały się poważne, głębokie, uroczyste!
Siódma uderzyła, jak dzwon pogrzebowy. Lasciate ogni speranza! Robi mi się gorąco i zimno; oczy bielmem zachodzą; zębami dzwonię, gryzę własne wargi. Jestem otruty, wściekły, zgubiony! Jedno mi pozostało: jechać do doktora Szyrwida, który leczy chorych na wściekliznę.
— Doktorze, ratuj! Wściekły pies mnie pokąsał.
Doktór zaczął się ranom przyglądać i długo się nie mógł zdecydować.
— Nie, panie, to rana bardzo niewinna! Pogryzł pana zły, ale zdrowy pies. To samo przejdzie, tylko myć kwasem solnym.
Zacząłem z wielkiej radości całować doktora.
— Wybawco, mistrzu kochany!
Przynajmniej od tej zgrozy losy mnie zachowały. Było to więc jedynie czarostwo Klementyny.
Uspokoiłem się nieco. Wypiłem parę szklanek herbaty z dobrym koniakiem i postanowiłem o wpół do dziewiątej iść do Mirkowskich, aby się zobaczyć z Iloną.
Chciałem ją naprzód przeprosić, ale po chwili zmieniłem plan. Postanowiłem przeciwnie wystąpić jako pokrzywdzony, z wyrzutami... (To lepsza metoda). Przewidywałem jeszcze małą komedię wobec Mirkowskich: niby to na preferansa przychodzę.