Strona:Antoni Lange - Róża polna.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie — to niemożliwe! Matrona — jedna z najzacniejszych matron! Podły — przekupny dziennikarzu, wiem ci ja, co to za matroństwo!
Nienawidził ją teraz bardziej, niż kiedykolwiek.
— Czy to umyślnie przeciw mnie skierowane? Czy pamiętała o mnie? Czy mnie chciała nagrodzić? Nie — o tem chyba i mowy niema. Zapisała naszemu towarzystwu — pieniądze — znaczne pieniądze — trzydzieści tysięcy — Ha-ha! Z jakiego źródła pochodzą te pieniądze? Czy nikt o tem nie wie? Ale ja wiem! Z prostytucji. (To wyrażenie bardzo mu się podobało). Tak, z prostytucji! Gdybym jej nie był spotkał w życiu, ożeniłbym się z Joasią albo z Florką — i byłbym dziś człowiekiem wybitnym, wpływowym... Miałbym stanowisko, odpowiednie memu urodzeniu i edukacji... A tak — wykolejony, zdeklasowany, upadły... Parobek ohydnego szwaba — nędzny grzebieniarz... I to wszystko przez nią — przez tę przeklętą kobietę! Syrena, co mię wyssała do szczętu i do ruiny doprowadziła! I jeszcze z za grobu „duchowi memu daje w pysk!“
Ta cytata ze Słowackiego wydawała mu się też bardzo zręcznie dobraną. Coraz żywiej podniecał sam siebie.
— Nie, do tego dopuścić nie można! Ja ją znałem — ja wszystko wiem — wszystko powiem! Trzeba, aby ktoś stał na straży czystości obyczajów, na straży honoru! Zdemaskuję obłudę tej dobroczynnej matrony! Nasze Towarzystwo nie może i nie powinno przyjąć tych skalanych funduszów.
Tu zatrzymał się na środku pokoju, brwi namarszczył, ręce założył jak Napoleon I, jedną nogę wysunął naprzód — i już roił, jak przenikniony świętem oburzeniem — stoi na zgromadzeniu jutrzejszem Towarzystwa — i słyszy, jak prezes czyta: