Strona:Antoni Lange - Róża polna.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wię ze szczętem, rozprawię się z nimi ostro i stanowczo. Cześć kobiety, rozumiecie, to nie drobiazg! Będę walczył o cześć mojej shańbionej siostry.
— Ależ, Stasiu! — zawołała przerażona ciocia. — Co ty pleciesz! Skądże znowu shańbionej...
— No, nie shańbionej, ale mogłaby nią być. W każdym razie tego nie można puścić płazem. Zresztą... Możeby ciocia dała mi co do zjedzenia, bo właśnie jestem bez obiadu: krucho ze mną, a gospodyni już nie chce kredytować...
Ciocia wydała odpowiednie rozporządzenia, ja zaś zapytałem:
— A gdzież są ci młodzi ludzie?
— Właśnie, że znikli, jak kamfora — i niewiadomo, co się z nimi stało... Od trzech dni ich nie widać.
— Ja ich pod ziemią wynajdę! — emfatycznie wołał Staś. — Ścigać ich będę na koniec świata. Honor rodziny tak mi każe...
W tej chwili poproszono go do jadalnego pokoju, a ja z ciocią zacząłem tę sprawę rozważać i doszliśmy do wniosku, że właściwie nic się nie stało, że właściwie nie było żadnej tragedji — i że cała ta przygoda nikomu nie wyrządziła krzywdy. Fortel studencki z atletą cyrkowym był w gruncie dość naiwny; zaufanie Elfrydy raczej dobrze świadczy o jej czystości duszy, a znowu jej koncept, ów „mój narzeczony“, celnie powalił na ziemię atletę. Ciocia była udobruchana, a Elfryda patrzała na mnie z filuternym uśmiechem, aż jej mały, nieco zadarty nosek z lekka się poruszał — i mówiła:
— O, zaraz mówiłam, że pan Karol wszystko zmiarkuje i wytłumaczy. Bardzo dziękuję — ale teraz druga sprawa. Powiem panu, że pan jest szkaradny i że gniewam się na pana: dlaczego pan tyle dni nie przychodził?