Strona:Antoni Lange - Róża polna.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sympatyczna, o regularnych rysach twarzy staruszka miała oczy podsiniałe z płaczu, ale widać już jej łzy skrystalizowały się w jakąś cichą melancholię... Pytającem okiem patrzyłem na nią. Zrozumiała moje milczenie.
— Syn mój... Syn mój umarł... Zastrzelił się. Nie żyje. Miałam go jednego tylko na ziemi. Teraz już nie mam nikogo...
— Na miłość Boga, co się stało? Niezrozumiała dla mnie historja. Wybaczy pani moje zaciekawienie. Szczerą życzliwość czułem dla pana Jana. Był u mnie kilka tygodni temu. Opowiadał mi dziwne rzeczy. Czyżby znowu ta kobieta?
— Nie, nie ta... Inna, ale przyczyna wszystkiego złego — to znów ta megiera... Nie mogę jej nazwać inaczej. Właśnie przyszłam do pana, żeby mu wszystko wyjaśnić. Zresztą, czuję potrzebę mówienia o nim. To mi ulży... Niech pan mi wybaczy, pan to zrozumie.
I oto nieszczęśliwa staruszka opowiedziała mi taką historję.
Jan Pawęża, — syn jej — był administratorem dóbr Pożaryszcze w powiecie oborskim.
Rozmiłowany w swej pracy; szeroko pojmując stanowisko rolnika, mało się oddawał zabawom i wywiadom o tem, co się dzieje w sąsiedztwie.
Matka mieszkała z nim razem, jako wdowa po właścicielu małego folwarku, który ich nie mógł wyżywić, tak, iż musieli pracować w obcem gospodarstwie. I ona również, pracą zajęta, mało co wiedziała o mieszkańcach powiatu. Okazało się wkońcu, że to bardzo źle — i że wiedzieć coś o bliższych i dalszych sąsiadach — rzeczą jest użyteczną i konieczną.
Smutna to nauka, ale zdarza się, że niewolno zatykać uszu na pogłoski, co krążą o ludziach... A zresztą życiem naszem kieruje raczej ślepy traf, niż jakabądź rozumna wola... Dlaczego w to życie spokoj-