Przejdź do zawartości

Strona:Antoni Lange - Nowy Tarzan.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzień tam bywał o ósmej — jak tylko z biura wychodził — bo to bardzo porządny i pracowity pan; znosił bukiety, cukierki, bilety do teatru — i niemało się na te baby szkodował. A one — niby to, że takie poczciwe — jak tylko dwunasta — mówiły: panie Stefanie — czas iść do domu... On też żegnał się z niemi... Raz deszcz był krwawy, ale że go te panie wyprosiły — wyszedł na ulicę — i tymczasem stanął we framudze. Właśnie i ja tam stałem, a on wyciąga papierosa i powiada: — Macie, ojcze. — Dziękuję, niepalący... A on: Jakże wam tu stać na taką zlewę po nocy — nie przykro to?.. Na to ja: — Lepsza taka zlewa, niż ogniste czeluście piekielne, gdzie goreć będą dusze grzeszne, i ci, co z nieświadomości są wspólnikami ich grzechu... Aż pan Iwonicz patrzy na mnie i w czoło się stuka, niby, że ja jestem warjat. Ale ja nie warjat... Tylko mówię pobożnie, a ludzie światowi odzwyczaili się od mowy pobożnej, kaznodziejskiej. Mówię zaś panu Stefanowi tak: — Niechno pan tu chwilę postoi — to zobaczy pan to, co ja widzę koło tej bramy każdego wieczora, a naprzód niech pan idzie na drugą stronę ulicy, to zobaczymy, jak to się tam odbywa u tych paniów. I oto co było. Pan Stefan myślał, że już tam będzie prawie ciemno, a tymczasem nie; jasność ogromna we wszystkich pokojach. Trudno było dojrzeć, co się tam robiło, ale panie przechodziły ciągle z pokoju do pokoju; ruch, jak na bal! Dopiero w małe pół godziny zajechała przed bramę Nr. 37 kareta, a w karecie dwóch panów — zadzwonili — stróż bramę otworzył, weszli widać na górę — i niedługo wrócili, nie sami, ale każdy