Strona:Antoni Lange - Dywan wschodni.djvu/349

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Do matki — ojca pragnę iść —
i pójdę wraz przy twej pomocy.
Nigdy tak późno w głuchą noc
nie wracam do pustelnej chatki,
Nawet gdy ledwie blizki zmrok,
toć zatrzymuje mnie głos matki.
Nawet gdy w jasny wyjdę dzień,
rodzice moi pełni troski.
Tata mnie szuka zaraz w ślad,
z pustelnikami naszej wioski.
Ojciec i matka nieraz wpierw
żałośnie za to mnie łajali,
A gdym powracał — pełni łez —
„Nakoniec jesteś!“ tak wołali.
Z mojej przyczyny w jakimi, mów —
byliby dzisiaj smutnym stanie,
Gdyby nie ujrzał mnie ich wzrok:
gorzkie by było moje łkanie.
Pierwej mówili mi to już,
gdy porzucali w noc pościele,
Strapieni wielce, pełni łez,
umiłowani rodziciele —
„Gdy nas opuścisz, synu nasz,
ni chwili nie przeżyjem, dziecię!
Lecz póki, synu, tyś jest żyw,
poty nasz żywot pewny w świecie,
W tobie nasz, starców ślepych wzrok,
naszego rodu utrwalenie,
Chwała pośmiertna, święty ryż —
i nasze przyszłe pokolenie.“
Starzy-ć są matka — ojciec mój:
jam ich podporą jest jedyną,
Gdy nie obaczą mię dziś w noc,
czyli się we łzach nie rozpłyną?
Jabym przeklinał owszem sen,
gdyby mój ojciec siwowłosy —
I matka, czysty duch bez win —
płakali dziś nad memi losy.
Ja zaś, żem w troski wpędził ich,
w żałosne wpadłbym rozdwojenie,