Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciężki czas, zdobędę bogactwo, znajdę bezpieczne miejsce, znowu szczęście wstąpi pod naszą strzechę i zapłonie ognisko, uświęcone przez ciebie, miłości, pragnienie duszy Rasa! Cierpliwości! Cierpliwości!
Wił się jak wąż, biedny, zrozpaczony góral na posłaniu, a sen odbiegał powiek, zmuszając leżącego człowieka szeroko otwierać oczy i uporczywie wpatrywać się w nocny mrok, jak gdyby tam miały się ukazać drogi przeznaczenia. Lecz Ras nic nie dojrzał w ciemności, tylko przeróżne odgłosy wdzierały się do izby i tłukły się, jak natrętne, zbłąkane bąki pod pułapem i po kątach izby...
Góral wstał i wyszedł na podwórze. Świeży powiew od gór orzeźwił go i przywiódł do równowagi. Wtłoczywszy głębiej ból i tęsknotę serca, Ras zaczął zaglądać do izb. Ujrzał nocne życie fonduka.
Na dziedzińcu nie było nikogo. Wszystkie zwierzęta: wielbłądy, muły, konie i osły, nawet barany pokładły się i spały. Zrzadka tylko rozlegały się ich ciężkie westchnienia, — ta oznaka znużenia lub cierpienia, głębokiego, a niemego.
Zato w kiiku izbach goście hotelowi nie spali.
Grano w karty, kości, maurytańskie warcaby, a hazard wzrastał z każdą późniejszą godziną nocną. Jeden z właścicieli wielbłądów karawanowych przegrywał, klnąc i ciskając się na swych przeciwników. Przegrał prawie wszystkie zwierzęta i gdyby stracił tej nocy resztę, musiałby zostać poganiaczem wielbłądów u innego właściciela, albo nawet przystać na abda, czyli niewolnika u jakiegoś bogacza. Wiedział to gracz, lecz, wierząc w przeznaczenie, grał dalej. Oczy mu tylko pałały i kurcz ściskał gardło zimnemi kleszczami. Nie porzucał gry, klnąc, modląc się do Allaha, mrucząc zaklęcia, dotykając