Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wyciągnął do niej rękę i zamierzał dotknąć jej ramienia.
Aziza uskoczyła na bok i szepnęła:
— Nie ruszaj mnie! słyszysz?...
— Jaka niedobra, a taka piękna, cudownie piękna kobietka! — zaśmiał się komisarz i schwycił góralkę w objęcia.
Wtedy stała się rzecz dziwna, niewytłumaczona. Oto ramiona komisarza, z łatwością obezwładniające najsilniejszych zbrodniarzy, zostały rozerwane jakąś niewidzialną siłą i opadły bez mocy i ruchu, a następnie na głowę jego spadł cios tak straszliwy, że komisarz z okropnym krzykiem runął na podłogę.
Aziza niby przez sen widziała leżącego na ziemi człowieka, ostre, pokrwawione kawałki strzaskanej butelki i ściekającą się po podłodze strugę wina, słyszała krzyki i gwar tłumu, dobijającego się do drzwi, lecz po chwili oprzytomniała i znowu wcisnęła się do kąta, gotowa do obrony i oporu.
Z trzaskiem wywaliły się drzwi, i tłum ludzi, poprzedzany przez policjantów, wdarł się do pokoju. Podniesiono i wyniesiono ciężko rannego i zemdlonego komisarza i dopiero wtedy zwrócono się do Aziza. Jacyś umundurowani ludzie coś mówili do niej, nie rozumiała ich jednak i stała pochylona i zaczajona, podobna do drapieżnego zwierza, który gotuje się do rozpaczliwego skoku.
Długo broniła się Aziza, drapiąc, szarpiąc, gryząc ludzi, którzy usiłowali związać jej ręce, kopała ich nogami, biła pięściami, wyrywała im włosy i nie dawała się. Wreszcie, osłabiona i wyczerpana, zemdlała, wydając krzyk taki, jaki wyrywa się po raz ostatni z piersi człowieka, zanurzającego się do otchłani, aby już nigdy nie ujrzeć światła słonecznego.