Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy mogę raportować naczelnikowi?
— Mówcie — powiedziałem.
— Źle, naczelniku. Zdaje się, teraz rozumiem, skąd te napady i „przykrości“ chunchuskie.
Zbliżył się i już szeptem ciągnął dalej:
— Objeżdżam codziennie wszystkie nasze patrole. Dziś z rana, jadąc brzegiem Ho-Lina, aż tam — około nowych robót, usłyszałem tupot konia, szczęk podków o kamienie, a w chwilę później ujrzałem jeźdźca, szybko pędzącego w kierunku gór. Jeździec miał na sobie kurmę i czapkę chińską, lecz spodnie miał czerwone, buty z ostrogami i mały karabin. Jestem przekonany, że był to kawalerzysta japoński.
Zerwałem się, usłyszawszy to.
— Pewno pomyliliście się! — zawołałem.
— Nie, naczelniku! — odparł stanowczym głosem. — Mam dobry wzrok. Dziś właśnie postanowiłem tę kwestję zbadać, ponieważ dobrze pamiętam kierunek, w którym odjechał Japończyk, a wiem, że tam jest kilka małych folwarków chińskich, gdzie uprawiają pola makowe na opjum. Pojadę na wywiad.
— Kogo ze sobą bierzecie? — spytałem.
— Nikogo! — odparł. — Obawiam się, że młodzi żołnierze wygadają się przed Chińczykami, a wtedy spłoszą mi zwierzynę! Pójdę sam, nibyto na polowanie.
Namyśliłem się trochę i oznajmiłem, że pójdę z nim. Ucieszył się bardzo i zawołał:
— Raźniej mi będzie! Pokornie dziękuję naczelnikowi!
Wkrótce już przeszliśmy rzekę i zagłębiliśmy się w puszczę. Na błotnistej ścieżce, która ginęła w zaroślach, dojrzeliśmy ślady podków jednego konia.
— Ej, gdyby się tak zbliska trafił! — mruknął Łyświenko, oglądając ślady. — Nie wymknąłby się mi.