Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mówcie! — rzekłem głosem surowym.
— Bo to widzi pan — zaczął — zawsze, gdy przyjeżdżam na nowe miejsce, wróżę sobie, czy wszystko będzie pomyślnie...
— No?
— Wróżby wypadły bardzo niedobrze! — ciągnął dalej. — Wróżyłem na kamieniach i z nich dowiedziałem się o trzech śmierciach... Dwóch już odeszło — Kazik... Rykow...
— Kazik nie umarł — zawołałem, gdyż wtedy istotnie żył jeszcze i był w sanatorjum, w Finlandji.
— Umrze! — szepnął z przekonaniem. — Wróżyłem o nim, wypadła śmierć...
— Więc cóż? — zapytałem. — Boicie się o siebie?
Pomyślał przez chwilę i odparł cicho:
— Pewno, że się boję, gdyż tu każdemu może grozić śmierć. W obcym i wrogim jesteśmy kraju, a nasi kozacy nie potrafią nas obronić. Za mało ich... Ale ja tu przyszedłem nie poto, aby prosić pana naczelnika o zwolnienie. Technik mógłby to uczynić...
Znowu zauważyłem zmieszanie na jego twarzy.
— Przyszedłem, aby uprzedzić pana naczelnika. Z układu kamieni wróżbiarskich wnioskuję, że panu będzie wkrótce groziło niebezpieczeństwo... Może pan naczelnik będzie tym... trzecim. Może więc zawczasu stąd wyjedzie?..
— Dziękuję wam za dobrą radę i przestrogę! — powiedziałem, śmiejąc się i podając mu rękę.
Dzwon odszedł i nazajutrz już go nie było na fabryce. Nie widząc go, bardzo prędko zapomniałem o jego słowach ostrzegawczych i dalej prowadziłem zwykły tryb życia.
Pewnego razu kazałem przesunąć swój wagon z Ho-Lina na nową odnogę. Ze mną jechali Łyświenko, dwóch