Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ich w Ningucie, Iman-Po i Kirinie. Czynili to moi pomocnicy i, naturalnie, brali wszystkich zgłaszających się, nie dbając o rekomendacje i dokumenty, co przy istniejących warunkach byłoby niemożliwe.
Codzień objeżdżałem wszystkie tereny, gdzie prowadziłem roboty, i osobiście doglądałem wszystkiego. Kiedyś, kontrolując budowę pieca, stałem na skraju lasu, gdy z krzaków wyrwał się z krzykiem czarny drozd. Miałem w ręku dubeltówkę, strzeliłem i ugodzony ptak spadł w gąszcz. Kilku Chińczyków, podnosząc palce do góry na znak pochwały, pobiegło w krzaki i przyniosło mi moją zdobycz. Od tej chwili nie miałem spokoju od Chińczyków. Dość mi było gdziekolwiek się zjawić, a przynoszono natychmiast puste butelki, blaszanki od konserw albo zepsute jaja i znakami proszono, abym strzelał w locie. Rzucano te przedmioty w powietrze, i musiałem strzelać, rozbijając butelki i jaja i podrzucając śrutem jeszcze wyżej podlatujące do góry blaszanki. Chińczycy podziwiali moją sztukę strzelania do przedmiotów, będących w ruchu, i, w zachwycie, jak dzieci klaskali w dłonie i śmieli się radośnie.
Nie odmawiałem im tej uciechy, gdyż była ona dobrem ostrzeżeniem dla znajdujących się w tłumie moich robotników chunchuzów.
A że tacy byli, o tem nie wątpiłem, gdyż widziałem grupki Chińczyków, zbierających się na uboczu, z obawą spoglądających na kozaków i o czemś naradzających się z tajemniczemi minami. Bywały też wypadki, że Łyświenko zjawiał się u mnie i raportował o wykryciu przy którymś z „manz“ noża lub rewolweru, albo o ucieczce robotnika lub też kilku.
Już nie mogłem pozostawiać pieców bez ochrony i moi kozacy patrolowali przy nich dzień i noc.