Strona:Anton Czechow - Śmierć urzędnika.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie czytając, byle pozbyć się jakiejś natrętnej damy.
— Niema co, podporządkowuję się… słucham… — powedział dyrektor, przeczytawszy świadectwo i westchnął. — Niech pan złoży jutro podanie — niema co…
Gdy Połzuchin odszedł, dyrektor poddał się całkowicie uczuciu.
— Wstrętna kanalja! — syczał, biegając z kąta w kąt. — A jednak dopiął swego, nędzny fagas, bawidamek! gadzina! Bydlę!
Dyrektor splunął głośno w kierunku drzwi, za któremi znikł Połzuchin, lecz zmieszał się nagle, gdyż do gabinetu jego wchodziła właśnie żona dyrektora izby skarbowej.
— Ja tylko na chwilkę, na chwileczkę… — zaczęła dama. — Siadajcie, kumie, i słuchajcie mnie uważnie… Otóż mówią, że u was wakuje posada. Dziś albo jutro będzie u was młody człowiek, niejaki Połzuchin…
Dama szczebiotała, dyrektor zaś spoglądał na nią mętnemi, osłupiałemi oczyma, jak człowiek bliski omdlenia, i uśmiechał się dla przyzwoitości.
A następnego dnia, przyjmując w kancelarji Wremienskiego, dyrektor długo nie mógł się zdobyć na to, by mu powiedzieć prawdę. Mieszał się, nie wiedział od czego zacząć, co powiedzieć. Chciał wytłumaczyć się przed nauczycielem, wyznać mu całą prawdę, ale język mu się plątał, jak pijanemu, uszy płonęły i owładnęło nim nagle uczucie wstydu, upokorzenia, że zmuszony jest wobec podwładnego w własnej kancelarji grać taką głupią rolę. Uderzył nagle pięścią w stół, zerwał się i krzyknął z gniewem:
— Nie mam dla pana posady! Nie mam — i już! Daj mi pan spokuj! Nie męcz mnie pan! Odczep się pan nareszcie ode mnie, z łaski swojej.
I wyszedł z kancelarji.