Strona:Anton Czechow - Śmierć urzędnika.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Niech pan sobie z nią żyje… jak pan chce, tylko prosiłbym, nie tak otwarcie! Ja pana proszę! Nie zapominaj pan, że jesteś pedagogiem!
Achiniejewowi zrobiło się zimno i mdło. Jak pokąsany przez rój pszczół i oblany wrzątkiem, poszedł do domu. Szedł i zdawało mu się, że całe miasto patrzy na niego, jak na zhańbionego. W domu oczekiwało go nowe nieszczęście.
— Czemu nic nie żresz? — spytała go żona podczas obiadu. — Nad czemś się zamyśliłeś? O amorach myślisz? Za Marfuszą się zatęskniłeś? O wszystkiem wiem, ty bisurmanie! Dobrzy ludzie otworzyli mi oczy. Uch… barbarzyńco!
I bęc go po twarzy… Wstał od stołu i nie czując ziemi pod nogami, bez czapki i płaszcza, powlókł się do Wańkina. Zastał go w domu.
— Podlec z ciebie — zwrócił się Achiniejew do Wańkina. — Za coś mnie przed całym światem błotem obrzucił? Dlaczegoś o mnie potwarz rozsiewał?
— Jaką potwarz? Co się panu przyśniło?
— A kto naplotkował, że ja się z Marfą całuję? Powiesz, że nie ty? Nie ty, zbrodniarzu?
Wańkin drgnął i zadygotał wszystkiemi fibrami swej pomiętej twarzy, wzniósł oczy ku obrazowi i przemówił:
— Niech mnie Bóg skarze! Niech mi oczy wypłyną, niech zdechnę, jeżeli chociaż słowo o panu mówiłem. Niech mnie wszystkie… cholery za mało!…
Szczerość Wańkina nie ulegała wątpliwości. Jasnem było, że to nie on naplotkował.
…Lecz kto?… kto?… — zamyślił się Achiniejew, przebiegając w pamięci wszystkich swoich znajomych i bijąc się w piersi. — Któż wreszcie?…
— Kto?… — i my spytamy czytelnika.