Przejdź do zawartości

Strona:Anton Czechow - Śmierć urzędnika.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zawołam szwajcara — powiedział Aleksy Mikołajewicz — niech ją wyrzuci.
— Ależ nie, nie! — zląkł się Kistunow. — Zacznie wrzeszczeć, a w tym domu mieszka wielu lokatorów i djabli wiedzą, co o nas pomyślą… Postarajcie się, moi drodzy, jakoś jej wytłumaczyć, że jej sprawa nas nie dotyczy.
Po chwili znowu zadźwięczał głos Aleksego Mikołajewicza. Po kwadransie zaś jego bas ustąpił donośnemu tenorowemu głosowi buchaltera.
— Wy-jąt-kowo nieznośna baba! — oburzał się Kistunow, nerwowo wzruszając ramionami. — Głupia, jak gęś, pal ją djabli! Zdaje się, że znowu wraca moja podagra… Znowu migrena…
W sąsiednim pokoju Aleksy Mikołajewicz, wreszcie zupełnie wyczerpany, uderzył palcem w stół, a potem zaś dotknął się czoła:
— Słowem, pani ma na plecach nie głowę, a ot co…
— No, proszę, proszę — obraziła się stara — swojej żonie stukaj!… Ananas!… Ręce przy sobie trzymaj!
Patrząc na nią z nienawiścią i wściekłością, jakby ją chciał połknąć, Aleksy Mikołajewicz wyrzekł cichym, przytłumionym głosem:
— Wynoś się stąd!
— Co-o?! — zawyła nagle Szczukina. — Jak pan śmie?! Jestem słaba, bezbronna kobieta. Jak pójdę do adwokata, to po tobie śladu nie zostanie. Trzech lokatorów wpakowałam do kozy, a za twoje zuchwałe słowa będziesz się jeszcze u nóg moich tarzał. Ja do waszego generała pójdę. Wasza Ekscelencjo! Wasza Ekscelencjo!…
— Wynoś się stąd, cholero jedna! — zaryczał Aleksiej Mikołajewicz.