Przejdź do zawartości

Strona:Anton Czechow - Śmierć urzędnika.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie powiem, że nie wierzę — odrzekł zakłopotany diakon — a tak, wie pan, młode żony obecnie już zanadto tego... owego... — rendez-vous, sauce provençale.
— Pan wątpi, a ja panu dowiodę! Wzmacniałem jej wierność różnemi środkami, że tak powiem, strategicznej natury, w rodzaju fortyfikacji. Przy mojej taktyce i przebiegłości, nie mogła mnie w żaden sposób zdradzić. Uciekałem się do wybiegów, dla ochrony swego łoża małżeńskiego. Znam takie słowa, w rodzaju zaklęcia. Wyrzeknę te słowa i basta! — mogę spać spokojnie.
— Jakież to słowa?
— Bardzo proste. Rozpowszechniałem po mieście brzydką pogłoskę. Panowie znają doskonale tę pogłoskę. Mówiłem wszystkim: żona moja Alena żyje z policmajstrem Zalichwackim. Tych słów było dość! Nikt w świecie nie śmiał uwijać się koło mojej żony z obawy przed policmajstrem. Gdy ją tylko kto zobaczył zdaleka, uciekał, co sił, żeby Zalichwacki czego nie pomyślał. Che-che-che... Niechby tylko spróbował zaczepić tego wąsatego draba — zaraz miałby z pięć protokułów z powodu stanu sanitarnego.
— A więc żona pańska nie żyła z Zalichwackim?! — zdumieli się wszyscy.
— Nie, to był mój wybieg... Che-che-che! Zręcznie was oszukałem, młodzi. Co?
Trzy minuty przeszły w milczeniu. Siedzieliśmy z zamkniętemi ustami, odczuwając wstyd i upokorzenie, że tak chytrze nas nabrał ten tłusty starzec z czerwonym nosem.
— No, da Bóg, ożeni się pan powtórnie — mruknął diakon.